Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rysia zapędził do istotnie niedostępnych uroczyszcz, skąd plamisty drapieżnik wyłania się tylko po zdobycz — czujny niezmiernie.
Na wielkich polowaniach po „czarnostupie“ — w zimie, z krzykiem, nawoływaniem pędzących zwierza „huczków“, wypada nieraz ryś, jeśli nie zdążył przez noc powrócić do legowiska. Czołga się wtedy haszczami, lecz unika nagich odkrytych „ihryszcz“, spłaszczony przy ziemi pełznie przez duchty i tuż — tuż przed linją strzelców znowu zapada w zarośla, przędąc czarnemi pędzelkami czujnych uszu i marszcząc drapieżny pysk, węszący śmierć.
Odleży się tam długo, bardzo długo — lecz losu swego nie ujdzie.
Hen, przed nim wypadną dziki, bezmyślnie wystawiając się na strzał; nie wytrzyma hałasu nagonki rudy lis i, machnąwszy puszystą kitą, śmignie przez linję obstrzału, na okamgnienie przystając, aby się rozejrzeć i uczynić błyskawiczny, zawiły zwrot ku kniei, lecz w chwili tego wahania dosięga go kula lub śrut; krążą wilki przebiegłe, miotając się w matni i szukając wyjścia pomiędzy huczkami“ a strzelcami, lecz zewsząd widzą niebezpieczeństwo, bo w krzakach trzepocą, igrając z wiatrem, porozwieszane na sznurach czerwone lekkie chorągiewki.