Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wów gospodarzą rolnicy i ich baby. Żyto, owies, jęczmień i proso dojrzewają na nędznych, w szachownicę pociętych poletkach; malutkie ogrody warzywne i zagoniki lnu, zorane tuż przy chatach, — to już wszystko, co uprawia tu rolnik, bo bagna i mszarniki, bory i olosy odstąpiły im zaledwie skrawki gleby nieugornej. Resztę zagarnęły wszechwładna woda, topiel bezdenna i trawy.
Nie frasuje się tem zbytnio mało wymagający człowiek bagienny.
Umie on powiększyć zapasy chleba, dodając do mąki „lebiody“ — zielska, znanego mu od pradawnych czasów; rzadziej — dorzuca otręby, a gdy wypadnie głodowy rok, — to i białej gliny domiesza tej samej, którą zdobi i odnawia chałupę, a w latach nieurodzajnych wypełnia nią żołądek, uśmierzając tem męki głodowe. Zresztą podtrzymują go ziemniaki, jagody leśne, orzechy, grzyby, co rosną wszędzie całemi płachtami, a najwięcej ryby suszone, solone i wędzone.
Poleszuckie baby znają swój kraj i biorą zeń wszystko, co zdatne jest do zjedzenia: krupy z „majny“, rosnącej po łąkach, korzenie wodnych lilij, młode pędy tataraków, szczaw i cebulę polną; zbijają dzikie gruszki i robią z nich ulęgałki; mrożą czerwoną kalinę, sporządzają z owsa — żur i „tołokno“, a z gryki — lemieszkę i setki innych pożywnych rzeczy. Wszyscy jednakże myślą i troskają się najwięcej o bydło i ryby. Na wszystkich ustach — „łuhy“ — pastwiska, sianokosy, lub „rieka“ — naturalny spichrz na ryby. Kładki ze zwalonych drzew prowadzą przez topiele