Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ptactwo też zlatuje się tu gromadnie, szukając ratunku na najwyższych gałęziach sosen strzelistych, wiekowych. Zapada tu głuszec z ciężkim łopotem skrzydeł, nadlatuje stadko cietrzewi, furkają jarząbki beztroskie i przelatuje z drzewa na drzewo mnogi drobiazg pierzasty. Na ostrowach pustych roi się od bielaków, kuropatw, wylękłych śmiertelnie, oszalałych z przerażenia myszy i wężów, pełznących dalej i dalej od wody, liżącej chciwie grząski brzeg i wdzierającej się na jego wąski, błotnisty strąd.
Sieć rzeczna i jeziorna, połączywszy swe skrzydła, otoczyła już ostrowy zaludnione, woda zawładnęła uliczkami wsi i miasteczek, gdzie ludzie w „duszehubkach“ i „obijanikach“, popychanych drągami, pływają od domu do domu, łapią porwane przez prąd, niewiedzieć skąd zniesione sprzęty, czółna, całe strzechy, kryte czarną od starości trzciną, i inny dobytek. Rzeki i strumienie uniosły z „hałów“ tkwiące tam stogi siana, rozrzuciły je po brzegach ostrowów i zawieruszyły w pogmatwanym gąszczu wystających z wody łóz.
Sędziwi starcy, pykając fajki, siedzą na dnie przewróconych „szuhalej“ i „dubów“, w skupieniu patrzą na żółtą, rdzawą lub czarną nawet wodę, badają niebo i słońce, myślą uporczywie i troskają się bezwiednie.