Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Samotny to trubadur! Żądzę śpiewu ukrył głęboko w swem czarnem ciele, co umie połyskiwać i jarzyć się pełną gamą widma słonecznego. Wydobywa tę pieśń tajemną, mistyczną o najcudowniejszej porze budzącego się życia, a nie pospolituje jej, nie rzuca pod nogi gawiedzi, jak słowik, rozśpiewany w bzach i jaśminach parku miejskiego, zaśmieconego niedopałkami papierosów, łuską orzechów i pomarańcz — prawie że śpiewak uliczny.
Tego nie czyni głuszec dumny; to nie śpiewak dla tłumu...
Czarnopióry bard obiera sobie ostępy najdalsze i najdziksze, w bezludnej, prawdziwie niedostępnej kniei i tam — wobec płynącego ku zenitowi słońca, w obliczu brzasku zorzy porannej, w toku ciemnego jeszcze i milczącego boru śpiewa krótkie triolety jakiegoś zagadkowego hejnału, którego treści ludzka myśl odgadnąć nie zdołała.
Co to jest? Hymn nieznanych wzmożonych na wiosnę potęg natury? Pogańskie misterjum na cześć Jariły — słonecznego boga? Modlitwa do Stwórcy wszechświata, którego bujną radość twórczą i dziękczynienie korne wyśpiewuje menestrel czarnopióry, cały w skrach zielonych, niebieskich i złotych.
Snadź tajemnicę gry głuszcowej wykrył i zgłębił jedynie Poleszuk, człowiek leśny, dziecię natury — bliski i bliźni temu ptakowi.
Nie kwapi się on oczami lub ruchem głowy wskazać zdyszanemu myśliwcowi tokującego głuszca i dopiero wtedy, gdy niebo rozróżowieje od krańca do krańca, a pierwsze szkarłatno-złociste promienie