Strona:F. Antoni Ossendowski - Pod smaganiem samumu.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spostrzegłem bowiem rzecz, której przepuścić żaden myśliwy nie może.
Ujrzałem jeźdźca Berbera na dobrym cisawym koniu. Jechał spokojnie, lecz nagle zerwał z ramienia karabin, uderzył konia strzemionami i pomknął, aż poły burnusu wzniosły się ponad głowę jeźdźca.
Nic innego, tylko zoczył coś, co było warte pościgu, miarki prochu i kuli.
Podszepnęło mi to moje myśliwskie serce. Porwałem lornetkę i wparłem ją w polanę, w gąszcz krzaków i wysokiej trawy, szukając i wypatrując dokoła.
— Aha! Jest!
Czarny odyniec przedzierał się przez polanę, jeszcze się plątał ryjem w trawie i haszczach, lecz rwał ciągle naprzód do lasu. Biegł w moją stronę. W jednej chwili wyciągnąłem karabin i z magazynu przesunąłem kulę do lufy.
A może wypadnie na drogę? O, gdyby!...
Dzik znikł mi z oczu za cedrami, za nim przemknął ścigający go Berber.
Stanąłem na skraju lasu i czekałem...
Nagle, niedaleko ode mnie, w lesie buchnął strzał. Jeden tylko, taki samotny i taki cichy...
— Berber spudłował! — wołała moja namiętna dusza. — No, teraz odyniec mój!
Patrzę, przebijam las wzrokiem, palcem pieszczę cyngiel karabinu...
Mijają minuty... Dzik nie wychodzi i nie zjawia się jeździec.
Więc biegnę w las i szukam. Odbiegłem około kilometra od drogi i spotkałem Berbera. Szedł i, idąc, nabijał karabin o długiej lufie, nacinanej srebrem.
Zapominając o etykiecie wschodniej, pytam gorączkowo:
— Halluf et Raba?[1]

Uśmiecha się łagodnie i, przykładając ręce do ust, odpowiada:

  1. Dzik.