Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z roziskrzonemi oczami i twarzyczką, opromienioną radością.
Chłopak bez przerwy wypytywał przewodnika, zachęcał przyjaciół do pośpiechu, i oglądał się ze strachem i rozpaczą.
— Jak tamci idą powolnie! — zawołał nareszcie z niecierpliwością. — Nie zdążymy zajść aż na sam szczyt!
— Zdążymy! — uspokoił go przewodnik, uśmiechając się przyjaźnie. — Przecież dopiero jedenasta dochodzi! Mamy dużo czasu przed sobą!
Szli już dobrą godzinę, gdy nagle prowadzący wycieczkę Szwajcar stanął i podniósł do oczu lornetkę.
— Co pan dostrzegł? — zapytał Joe, podchodząc.
— Zaraz... — odparł i patrzył na dalekie szczyty.
Odjął lornetkę od oczu i rzekł:
— Trzech alpinistów przecina lodowiec od zachodu. Niebezpieczne to miejsce! Pewno są to turyści z włoskiej strony...
Trzy ciemne sylwetki sunęły po skrzącej powierzchni białej płaszczyzny ku cyplowi góry.
Ruszono naprzód.
Coraz rzadziej spotykano kępy twardej trawy, drobne krzaczki różanecznika i gwiazdki aksamitnych szarotek.
Tu i ówdzie wykwitały szkarłatne bukiety „róż alpejskich“ o puszystych liściach i łodygach.
— Kwiatki w futerku! — wołał uradowany Henryk. — Jakie zabawne, kochane kwiateezki!
Coraz częściej widniały na piargach białe plamy skrzepłego śniegu.
W zacienionych wąwozach i szczelinach kryły się przed słońcem tafle lodu — resztki deszczu, ściętego zimnym powiewem.
Błąkały się pod nagle urwanemi spychami kosmy i smugi mgły.
Nad przepaściami wisiały duże czarne ptaki, zataczały szerokie koła, wpatrywały się w zasnute niebieskiemi lub złocistemi tumanami doliny, kwiliły jękliwie i drapieżnie.