Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przewodnik stanął i czekał, aż wszyscy dojdą do obszernej kotliny, nad którą zwisały zwały i grzebienie zlodowaciałego śniegu, niby stwardniałe fale pienne.
Góry, jak gdyby szafirowe i zielone grzbiety nieruchomych wałów zamarłego w bezruchu morza, rozbiegały się na wszystkie strony. U ich stóp, na nizinach, biły w oczy szmaragdowe połacie łanów, czerwone i żółte strzechy siedzib ludzkich. Dalej wyzierały modre oczy jezior, a na ich zwierciadlanych taflach, marszcząc je, biegły parowce i ślizgały się czółna rybackie. Gdzieś z piersi góry, z niewidzialnego tunelu, wyrwał się czarny wąż, dyszący białym dymem, pędził dalej i huczał.
— Pociąg... — szepnął Henryk. — Biegnie tak, jak duża stonoga...
Wśród ciemnych, prawie czarnych koron drzew, błyskał zdala zloty krzyż na wieżyczce kościelnej; płonęły, odbijając promienie słońca, okna wysokich gmachów, z pewnością, hoteli, a dalej znowu szły wężowym szlakiem zastygłe, zielone fale grzbietów górskich, niebieska wstęga rzeki, białe nici potoków, ciemne grupy drzew i tak coraz dalej, aż wszystko znikało, tonąc w złocistej mgle.
Henryk stał zapatrzony, nieruchomy.
Zachwyt owładnął nim i pochłonął.
Bał się poruszyć i oddychać głębiej. Był przekonany, że najlżejszy ruch, najsłabszy dźwięk zmąci ciszę, a wtedy całe piękno i urok pierzchną, jak barwny motyl pod obłoki, jak srebrna rybka w głębię jeziora.
Znużeni turyści na szczęście milczeli, ucieszeni krótkim wypoczynkiem.
Chłopczyk dotknął ręki Joego i szepnął:
— Dziękuję! Dziękuję! Jakie szczęście widzieć to wszystko!
Leyston chciał coś odpowiedzieć, gdy od szczytu doszedł głuchy szmer, raczej zgrzyt, przechodzący w łoskot i huk.
Wszyscy się obejrzeli.
Od lodowca pełzła ku przepaści duża połać śniegu, zrywając kamienie, warstwy piargów i wlokąc z sobą odłamy skalne. Ruch lawiny stawał się coraz szybszy.
Dotarła nareszcie do krawędzi urwiska.