Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Był zupełnie normalnem dzieckiem i tylko jedna cecha odróżniała go od rówieśników.
Miał kult dla słońca.
Wstawał przed świtem i oczekiwał wschodu. Gdy złota tarcza wyłaniała się z poza gór, rozpraszając szare, mętne cienie i płachty mgły, chłopak przyciskał ręce do piersi, podnosił głowę ku promiennej, życiodajnej gwieździe. Czując ciepło i jasność, ogarniającą go, szeptał w zachwycie:
— Słońce! Słońce!...
W dzień pochylony nad książką, lub, zdawało się, porwany zabawą, nagle podnosił oczy ku niebu, wpatrywał się w błękit, przetkany złotemi promieniami, i wzdychał radośnie:
— Słońce!
Gdy przed wieczorem zapadać zaczynało za daleki horyzont i, znużone długą drogą, nabrzmiewało krwią, rzucało szkarłatny blask na domy, korony drzew i turkusową powierzchnię jeziora, Henryk zwracał ku niemu twarz natchnioną, wyciągał rączki i szeptał ze smutkiem:
— Żegnaj! Żegnaj!
Dowiedziawszy się o tem, Neuville rzekł:
— Niech kocha słońce, jego ciepło i jasność! Gdy dorośnie, zmieni się to w wielką miłość dla ludzi, dla całego świata...
Manon, usłyszawszy to, uśmiechnęła się rzewnie. Przyszedł jej na myśl czas, gdy zamierzała wychować Henryka na mściciela.
Stary nauczyciel, sam nawet nie spostrzegł, jak się przywiązał do Henryka. Zresztą wszyscy lubili małego de Chevalier. Niezwykły urok i słodycz biły z jego niebieskich oczu, otwartej twarzyczki i wysokiego czoła.
Ten urok podbijał nawet suchych, zmęczonych profesorów z liceum, gdy Henryk stawał do egzaminów. Rozjaśniały się twarze i łagodne błyski rozświetlały znużone, surowe oczy pedagogów. Hałaśliwa czereda chłopaków milkła przy nim. Przyglądali mu się uważnie, tak, jak tylko dzieci umieją patrzeć, a potem zaczynali garnąć się do niego.