Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przemawiali do nich tłumacze misji. Z dalszego wozu z trudem zsunęła się jakaś postać w długim baranim kożuchu i zbliżyła się do oficerów. Nieznajomy podniósł rękę do czapki. Rozeszły się natychmiast poły kożucha i Nesser dojrzał czarną sutannę.
Posłyszawszy mowę francuską, ksiądz uśmiechnął się radośnie.
— Znam wasz język! — zawołał. — Byłem zamłodu misjonarzem przy kardynale Lavigerie.
Ucieszeni Francuzi zaczęli go wypytywać o ten dziwny pochód.
— Władze rosyjskie, pod pozorem, że obawiają się zagarnięcia przez Niemców Polski, znajdującej się pod ich zaborem, zmusiły naszych wieśniaków do opuszczenia ojczyzny, — objaśniał ksiądz z ciężkiem westchnieniem. — Przerzucają ich na Ukrainę...
— Ależ to szaleństwo! — zawołał jeden z oficerów. — Ludność ucierpi więcej od tułaczki niż od nieprzyjaciela!
— Tak też i jest! — ze smutkiem potwierdził ksiądz. — Słyszycie jęki i płacz, nie milknące w dzień ni w nocy? Tęsknota, lęk, cierpienia, choroby, rozpacz, jak zgraja wilków, otaczają nas i idą obok. Za nami pozostała nawet niejedna mogiła... Krzywdzą nas! Bronię tych ludzi spokojnych, prostych, jak umiem... ale, cóż ja mogę zrobić w tem morzu obcem i nielitościwem? Co? Tylko cierpieć razem i umrzeć podczas męczeńskiej tułaczki!
Słowa księdza przerwały głośne krzyki, nawoływania mężczyzn, szloch kobiet i wrzask dzieci.
— Muszę pośpieszyć tam, — rzekł zaniepokojony ksiądz i, zapadając się po kolana w śniegu, biegł zboczem drogi, wlokąc za sobą poły kożucha.