Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Masz rację, chłopcze, — odparł po drwili. — Idź, a bądź ostrożny i powracaj dopiero, gdy noc zapadnie. Za dnia nie dojdziesz zpowrotem... Widzisz, co się dzieje?...
Późno wieczorem przybyły dwie kompanje posiłków, a z nimi mały, tragicznie zadumany Clerc. Z dwóch kompanij doszło zaledwie osiemdziesięciu ludzi — inni nie wytrzymali ognia, jedni się cofnęli, drudzy ukryli się w wyrwach i dołach...
Minęły jeszcze dwa dni... Z ósmej kompanji pozostały krwawe, obłąkane widma, strzępy ludzkich istot, lecz reduta broniła się zawzięcie, jakgdyby nieczuła na żelazną ulewę. Wreszcie przyszedł rozkaz, odciągający kompanję na tyły. Inni ludzie mieli zluzować ją i przejść mękę ogniową.
Trzydziestu zaledwie strzelców opuszczało w nocy rowy reduty. Grupa ta poprzedzana przez przewodnika, chyłkiem sunęła poza laskiem Chapitre w stronę fortu Souville. Prysnęła nagle obojętność i ta zwierzęca odwaga, która zmuszała ludzi spokojnie stać pod huraganowym ogniem ciężkich pocisków. Teraz padano na ziemię przy dalekim wybuchu szrapnela, chylono się jaknajniżej przed świstem kuli karabinowej. Zaświtało nagle ocalenie, zjawiła się myśl i nadzieja, paliła żądza życia... „Dawne“ pozostało tam — w cuchnących rowach, a teraz wszystko inaczej się odczuwało, aż się skrystalizowało w upartej, wszechwładnej myśli — za wszelką cenę dojść do błogosławionych, jasnych, promiennych miejsc, gdzie nie buchają ogniem i stalą granaty, gdzie nie leje się krew, gdzie gwar radosny rozlega się zewsząd, brzmi śmiech, gdzie wokół szaleje życie! Dojść! Dojść! Gdy, czając się w