Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szczelinach, wyoranych przez pociski, i w głębokich, napełnionych wodą lejach, znękani, znużeni ludzie, ogarnięci nienasyconą chciwością życia, wyszli wkońcu na otwartą płaszczyznę, prowadzącą do toru kolejowego i tunelu, — namacały ich projektory niemieckie i dalej już nie puściły. Natychmiast rwać się zaczęły i szarpać ziemię granaty, pękać z brzękiem ponurym szrapnele, osaczając ich kołem żelaza i ognia.
— Na ziemię! Na ziemię! — krzyczał przewodnik.
— Na ziemię! — powtarzali za nim oficerowie.
Wszystko, co żyło, wcisnęło się, przywarło do ziemi. Jedna myśl dręczyła każdego z tych ludzi, powracających do życia po nieludzkim wysiłku, nad którym śmierć nawet mocy nie miała.
— Czyżby — koniec? Śmierć, tu, tak blisko od ocalenia?
Pociski zbliżały się, szrapnele jazgotały coraz niżej, a białe, drapieżne smugi świateł projektorów szukały, ostrożnie sunąc po ziemi, zaglądając wszędzie, macając każden metr tego pola.
— Przepadliśmy... — mruknął z rozpaczą w głosie leżący obok Nessera kapral sekcji kulomiotowej. — Nikt z nas stąd żywym nie wyjdzie...
Kapral zgrzytnął zębami i rzucił straszne bluźnierstwo.
Dziennikarz drgnął i szybko podczołgał się do wyciągniętego przed nim Gilleta. Chłopak był straszliwie blady. Dygotał na całem ciele.
— Nie chcesz umierać, mały Karolu? — spytał dziennikarz, z troskliwością zaglądając mu w oczy.
— O, nie, panie! — jęknął chłopiec i zapłakał gorzko i żałośnie.