Przejdź do zawartości

Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przynieśli duży kubeł jeszcze ciepłej zupy, kilka chlebów i dwa bidony wody.
Porucznik zbliżył się do Nessera.
— Legji honorowej zamało dla was!... Doprawdy, święty z was szaleniec!
Dziennikarz uśmiechnął się w milczeniu i wyciągnął do niego tabliczkę czekolady. Oficer tylko klepnął się po biodrach i nic już nie powiedział.
Krótkie jednak było to zacisze na odcinku reduty. Tegoż samego wieczora, gdy na zachodzie modre niebo wchłonęło ostatnie purpurowe promienie słońca, zerwał się nowy orkan i pomknął ku reducie. Wichura żelaza i ognia szalała przez całą noc. W świetle rac i reflektorów majaczyły przerywające się po przez ciężką płachtę dymów słupy ziemi i języki płomieni.
O świcie z transz niemieckich wychynęło znowu szare mrowisko i pobiegło ku reducie. W okopie francuskim zaledwie pięćdziesięciu obrońców miało odeprzeć ten atak. Kapitan Delvert przebiegł rowy strzeleckie i, dopadłszy sierżanta, krzyknął mu:
— Wypuść czerwoną racę!
Raca, kreśląc krzywy łuk z sykiem przecięła powietrze. Był to sygnał, żądający od artylerji osłony przed atakiem. Tymczasem bitwa na ręczne granaty już się zawiązała i stawała się coraz bardziej zażartą i uporczywą. Niemcy dobiegli do okopu i ciskali bomby, padając pod pękającemi granatami francuskiemi, lecz nowe szeregi nadbiegały i grad pocisków sypał się na transzę. Opadające redutę mrowisko zwijało się, kurczyło, rozprężało się i rozpraszało. Po chwili jednak znowu się skupiało i parło naprzód. Z rykiem wściekłym, zwierzęcym padł Bambula, uderzony w pierś, a potem długo jeszcze