Przejdź do zawartości

Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziękuję, grubasie! — uśmiechnął się Delvert i, pociągnąwszy łyk, oddał butelkę stojącemu obok żołnierzowi o smutnej, niemal tragicznej twarzy.
— Napij się, Charlot!
To rzekłszy, spojrzał na Nessera. Oparty o ścianę rowu, ochotnik dyszał ciężko. Na bladej twarzy gorączkowym ogniem pałały nieprzytomne oczy.
— A wy napijecie się? — spytał go Delvert. — Jesteście znużeni, macie wygląd chorego.
Nesser, zbierając całą siłę woli, uśmiechnął się i zawołał:
— Gdzież tam! Nalałem sobie wody do brzucha, jak wielbłądowi, na zapas. Starczy mi tego na tydzień, panie kapitanie. No, dość tego! Wyliżcie teraz resztki! Idę po drugą porcję!
Zgarnąwszy puste flaszki, ruszył wzdłuż transzy. Delvert szedł za nim.
— Musiało wam być gorąco w lasku Chapitre? — spytał. — Dziś walą tam od świtu. „Bosze“ przypuszczają zapewne, że z Thiaumont nadejdą posiłki dla nas...
— Naliczyłem dziewięć pocisków na minutę — odparł ochotnik z uśmiechem, — ale padają kolejno, równym szeregiem, jakgdyby ktoś wrzucał ziarna do bruzdy... Pojedynczy człowiek może sobie tam jakoś dać radę. Co do wysłania oddziału — mowy niema... nie dojdzie!...
Przy wylocie reduty dogonił Nessera ksiądz Chambrun, obwieszony flaszkami aluminjowemi.
— I ja z wami... — mruknął.
Poszli razem i razem powrócili tuż przed zachodem słońca.
Kiedy przechodzili koło placówki Delverta, kapitan posłyszał głos kapelana: