Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ludzie stali przy nasypach i strzelali obojętnie, jak maszyny. Z obydwóch końców reduty ze złośliwym turkotem szczękały kulomioty. Ciężki zapach potu, gnijącego moczu i kału mieszał się z fetorem rozkładających się trupów. Leżały tuż za okopami, a nikt nie mógł dojść do nich i przysypać ziemią, bo w transzy niemieckiej oddawna już stały karabiny precyzyjne, ściśle wymierzone do wszystkich niemal punktów reduty. Wystawiony nad wałem hełm po kilku sekundach bywał przedziurawiony, lufa karabina — uszkodzona lub przecięta, jak trzcina.
Żołnierze obojętnym, tępym wzrokiem spoglądali na dziwnego ochotnika. Stanął wreszcie i odsapnął głośno. Po chwili wybuchnął śmiechem i przemówił zdyszanym głosem:
— A co! Podobny jestem do gałęzi winogronowej? Przyniosłem wam picie! Znalazłem koło Flery głęboką wyrwę, pełną wody. Wpobliżu nie dojrzałem żadnego trupa. Dobra woda, możliwa do przełknięcia.
Zaczął zrzucać z siebie flaszki i rozdawać żołnierzom.
— A pijcie oszczędnie i dajcie innym. Gdy się napijecie, pójdę po drugą porcję. Już zamówiłem zimniejszą... z lodem i „anizette“ — żartował Nesser.
Strzelcy otoczyli go z wesołemi okrzykami, śmiechem i dowcipami.
Na ten hałas nadszedł kapitan Delvert.
— Oho! Jest i komendant! Jeden „bock“ dla dowódcy! — zakrzyknął pucołowaty, roześmiany Gillet i podał kapitanowi swoją flaszkę.