Przejdź do zawartości

Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wielka nacja, a tymczasem nie zdobyła się nawet na to, żeby dać wody i zabezpieczyć znużonych ludzi od bluzgania na siebie śmierdzącemi wymiotami i bryzgami zarażonego kału... Gdyby nie to, że całe to stado ludzkie przestało oddawna myśleć i czuć, zaśpiewałoby ono inaczej!
Porucznik nic nie odpowiedział i skinął na przewodnika, wyznaczonego przez kwatermistrza.
Coraz to więcej rac wisiało w powietrzu, kołysząc się na rozpostartych spadochronach, częściej i bliżej wytryskiwały złośliwe ognie i grad metalu rozpryskujących się pocisków, w mroku podnosiły się czarne widma skłębionej ziemi i kamieni, bezustannie migały czerwone błyski armat niemieckich, bijących od północy i wschodu. Biegli teraz jeszcze szybciej, kryjąc się w wykrotach, płaszcząc się za każdą nierównością gruntu, popędzani głośnemi okrzykami przewodnika:
— Prędzej! Prędzej! Tu pada najwięcej ciężkich pocisków... Musimy dobiec do tego ściętego lasku; to — lasek Laufée, a w nim — dużo lejów i wyrw, gdzie łatwiej się schronić — potem będzie lasek Chenois, tam jest wąwóz i niedokończone rowy... Biegiem! Biegiem!
Przesunęli się przez obydwa laski, od których pozostały gdzieniegdzie tylko pnie sterczące, potrzaskane, rozłupane na drzazgi, i popędzili przez niczem nie osłoniętą przestrzeń, zoraną granatami, pełną głębokich dołów i stosów rozmiotanej, poszarpanej ziemi i kamieni. W świetle rac i ogni pocisków odcinały się od szarej ziemi nieruchome sylwetki zabitych. Nogi biegnących ludzi zawadzały co chwila o kamienie, podziurawione hełmy, pogięte manierki i czerepy granatów.