Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nesser uspokoił się odrazu. Pochylił się nad rannym i, ująwszy go pod ramiona, podźwignął. Sanitarjuszka podtrzymywała nogi rannego. Ruszyli powolnym krokiem ku Bar-le-Duc. Nagle korespondent uświadomił sobie, że idzie przodem, a sanitarjuszka, wystawiona na ogień ztyłu, osłania go.
— Niech pani obróci rannego. Poniesiemy go nogami naprzód! — krzyknął rozkazującym głosem.
— Nie traćmy czasu — odparła — i poco to? Oby tylko donieść go czemprędzej...
Jednak zmusił ją, aby spełniła jego żądanie. Zmienili pozycję i szli dalej w smugach reflektorów, w dymie pocisków, w brzęczącym huku wybuchów.
— Czyż nie wszystko jedno?... — spytała z wyrzutem.
— Nie! — zawołał, oddychając ciężko. — Ohydne jest zamordowanie bezbronnego mężczyznę, ale gdy się coś takiego przydarzy kobiecie... pani — oszaleć można! Zabić kobietę — to już zbrodnia, dla której nazwy niema!
— Mnie już zabito... — powiedziała głuchym głosem.
Spojrzała na niego przelotnie. Twarz jej, jakgdyby skamieniała, nie zdradzała jednak żadnych uczuć; piwne oczy patrzyły ponuro i spokojnie.
Gdy się zbliżali do pierwszych zabudowań zburzonej mieściny, na spotkanie im wybiegli sanitarjusze z noszami, złożyli rannego majora i znikli z nim zaraz w uliczce, przysypanej gruzami. Inni stali i w osłupieniu patrzyli na Manon de Chevalier i nieznajomego cywila w sportowem ubraniu. Sanitarjuszka bez słowa zawróciła ku polu, gdzie jęczeli i nawoływali inni ranni. Nesser, czując wielką radość w sercu, szedł obok, ze śmiechem mówiąc do sanitarjuszów: