Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śnięte trzcinami i pociągnięte liśćmi lilij, pędami wybujałych grzybieni i płachtą burej już rzęsy, wynurzyło się nagłe dwóch ludzi. Halina dojrzała granatowe mundury ze srebrnemi cyframi na kołnierzach i karabiny, przerzucone przez ramię.
— Policja... — burknął chłop i popędził konie.
Posterunkowi obrzucili bacznym wzrokiem toczący się wózek i, nie zatrzymując się, poszli dalej powolnym, znużonym krokiem.
Poleszuk, skulony na koźle, mruczał coś sobie pod nosem i nie oglądał się za oddalającym się patrolem.
Wózek wtoczył się tymczasem na poleską groblę — ów sławetny „nakat“, z taką druzgocącą złośliwością i szyderstwem uwieczniony przez Pola w jego wspomnieniach o Polesiu.
Przez trzęsawisko ręka ludzka przeciągnęła na olbrzymiej przestrzeni pomost z okrąglaków sosnowych i dębowych, niczem z sobą nie związanych i na niczem poza grzęsawiskiem nie opartych. Strugi czarnego błota wytryskiwały z pomiędzy ruchomych bierwion, kołami wtłaczanych w bagno, a mostki, ułożone ściślej z grubszych pionów, powiązanych łykiem i prętami, pływały na powierzchni gnijącej wody, niby porzucone tratwy.
Z turkotem zgrzytliwym skakały koła po dylowatej drodze, wpadając do wyrw, gdzie przegniłe belki spróchniały już doszczętnie. Wózek coraz-to przechylał się gwałtownie, grożąc przewróceniem.