Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

banych olbrzymów; ciemne stożkowate krzaki jałowców i szaro-fjoletowe wrzosy okrywały łagodne zbocza pagórka. Obok rozjeżdżonego niemiłosiernie szlaku ciągnęły się drobne pola włościańskie — jedne okryte szczeciną ścierniska, drugie — gąszczem bujnych chwastów. W oddali, gdzie w świetle z trudem przedzierającego się przez mgłę słońca połyskiwały porosłe trawą rozlewiska, tkwiły wysokie stogi siana, a nad niemi z krakaniem, to opadając do samej ziemi, to unosząc się wysoko, krążyły czemś zaniepokojone wrony.
— Ach, zbóju jeden! — wyrwało się nagle Poleszukowi i zaklął przez zęby.
Odwrócił się do pasażerki i, biczem wskazując pobliski stóg, zawołał:
— Widzicie „korszuna“?[1] Duży, — zapewne taki, co cietrzewie i kury porywa?... Patrzcie, panienko, jak głową kręci i wronom grozi!
Od czasu do czasu zrywał się wiatr.
Żółte kłęby piasku mknęły wtedy wzdłuż drogi, ze zgrzytem siekły twarz i zasypywały ubranie. Konie parskały, opuszczając głowy.
Po polach biegły chochoły z poplątanych, zbitych w jeden zwał suchych, szeleszczących traw; rozpaczliwie wymachiwały nagiemi pędami połamane badyle i pręty nikłych krzaków, rosnących na miedzach.

Pola urwały się nagle. Znikły też piachy. Po-

  1. Jastrząb.