Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja? Dopomagać wam? Cóż ja teraz mogę?
Lipski oparł się o parkan i, patrząc jej w oczy jakimś dziwnym wzrokiem, mówił:
— Skarżą się wszyscy, że szkół mamy mało... że trzeba zakładać szkoły rolnicze, lub takie, gdzie rzemiosła uczą... a rząd tymczasem nie może... sami to nam mówiliście! Ot, ja tak sobie postanowił: Bóg dał odzyskać spadek po Fedorze, to ja za spokój jego duszy chciałbym coś dobrego zrobić... Postanowiłem szkołę zbudować... Chłopi, jeżeli niedrogo brać, to płacić będą, ponieważ to — swoja szkoła, no i uczyć będzie ona tego, co im się wyda najpotrzebniejszem — rzemiosła!... Ja na tem zarabiać nie chcę, aby tylko procent w Banku, albo w P. K. O. mieć... Chciałbym was prosić byście urządzili to z władzami jako kierowniczka.
Jakiś skurcz gwałtowny ścisnął Halinie gardło. Łzy cisnęły się jej do oczu. Serce biło z mocą. Długo milczała, patrząc w ziemię, wreszcie powiedziała, z trudem ruszając wargami:
— Dobrze obmyśliliście, Konstanty! Taka szkoła, to — dobry, prawdziwie obywatelski uczynek! Tylko nie liczcie na mnie. Po wakacjach nie powrócę już do Harasymowicz.
Lipski ani słowem się nie odezwał. Nozdrza rozdymały mu się, jakby ogarnął go gniew lub zabrakło mu nagle powietrza. W stalowy swój wzrok włożył całą siłę wzruszenia i uczucia. Milczał jednak, wbijając w nią męczeńskie oczy, pełne rozpaczy obłędnej niemal.