Strona:F. Antoni Ossendowski - Karpaty i Podkarpacie.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

też Atanas; „kapeluchy“ filcowe, szerokie — prawdziwe, rdzennie łemkowskie z zagiętymi do góry rondami! I onucze „chustianky“! na stopach — „skirni“ — chodaki... wszystko znane i swojskie.
Jakiś kundel zabłąkany nie zwietrzywszy człowieka zawczasu wypadł znienacka na Atanasa, przysiadł przerażony i po chwili umykał już poszczekując jękliwie. Widzenie prysło...
Stary wyciągnął z kieszeni płóciennych, brudnych „nohawek“ fajeczkę i kapciuch z machorką. Zapalił i ćmił sobie powoli, patrząc, jak ucieka dym z nozdrzy i odpędza drobną „muszkarę“, co lepić się poczęła do pomarszczonej i ciemnej skóry starca.
— Hej, gdyby tak było! — marzy Atanas, wspominając widziany obraz. — Hej, choć raz jeden okiem rzucić na ten step i na te woły długorogie, lepsze nawet od węgierskich, i na te owoce, przelewające się jak wart wezbranego potoku.
Tak marzy starzec i nie wie, że odżyły w jego duszy radości i troski dalekich przodków — pastuchów koczowych. Nie wie nic o tym, że nastała niegdyś czarna godzina, kiedy to uchodzić musieli na północ wciskając się pomiędzy góry a pola ludu polskiego. Wtedy szukali połonin dla bydła, szałasy stawiali, z gałęzi smrekowych sklecone, opędzali się niedźwiedziom, rysiom i wilkom, bili się na śmierć ze zbójnikami, którzy gniazda swoje mieli w karpackich rozłogach aż doszli do tej tu krainy i tu pozostali, bo dalej, snadź, sunąć nie mogli, a z czasem już i — nie chcieli. Wszystko tu inaczej, nie tak jak na stepach z widziadła, co go tak dziwnie judziło, a nawet nie tak, jak to dziadowie gospodarzyli, stawiając na halach szałasy dla owiec i wypasając woły węgierskie. Teraz już mało jest gazdów, którzy mają chyżę i szopę na hali za polem, i wołów już nie widać opasłych, a i bydło marnieć poczęło. Dopiero niedawno wojsko polskie