Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie! To — nie miłość chrześcijańska! Raczej — właśnie pogańska, panteistyczna, zrodzona z wyczucia obecności bóstwa na każdym miejscu, w najnędzniejszym drobiazgu i w najwspanialszej istocie, w złym i dobrym, w szczęściu i nieszczęściu... To daje mi radość bytowania!
Z gestem zniecierpliwienia Wiliums wypluł z siebie pianę goryczy:
— Owszem! Pamiętam, jaką czułeś radość bytowania, gdyś głodny i chory powoli zamarzał w naszym legowisku! Strzeż się, Erneście, przesady, a jeszcze bardziej egzaltacji mózgowej!
Lejtan urwał. Przypomniał sobie bowiem długie pasmo istotnie „czarnych“ dni swego życia i odparł z westchnieniem:
— Cóż chcesz? Jestem tylko słabym człowiekiem...
— Więc zamilknij, słaby człowieku! A jeśli koniecznie chcesz otwierać mi swoją duszę, mów o dniu dzisiejszym, o obecnej godzinie, ciesz się chwilą, w której oto pijesz dobre, szlachetne wino... zmieszane z ordynarnym, gorzkim piwskiem... I czy nie widzisz, jaką to stanowi doskonałą alegorię życia?
Sprogis wykrztusił te słowa z jakąś pasją i parsknął złym, szyderczym śmiechem.
Nie chciał już więcej rozmawiać. Dokuczliwy, męczący go niepokój, stałe od pewnego czasu oczekiwanie czegoś, co miało zajść, jako fatum nieuniknione, zaostrzały w nim czujność i sprawność zmysłów, aby w każdym najkrótszym ułamku sekundy być zdolnym do przeciwstawienia się w pełni sił nieznanym wypadkom.