Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lejtan wypoczywał w tym natłoku dźwięków, w zawrotnym kalejdoskopie jaskrawych barw, złota, srebra, połysku klejnotów i rzuconych na scenę snopów kolorowych promieni. Podniecony winem i ożywieniem panującym na sali, opowiadał coś Sprogisowi, śmiał się, snuł na głos swe marzenia, a wszystko, co przesuwało się przed jego oczyma, łagodził i uszlachetniał własnym wewnętrznym światłem, które, być może, po raz pierwszy znalazło tu ujście dla siebie, od szeregu lat przytłoczone brzemieniem życia.
— Wiliumsie, kochany, stary druhu! — mówił dotykając dłoni Sprogisa. — Życie jest, doprawdy, piękne!
— A tak! — potwierdził szyderczym tonem towarzysz. — Piękne! Na przykład — ta malowana dama z biustem, wylewającym się poza burty, chamski pysk tego lokaja lub też...
Lejtan odrzucił się na oparcie fotelu i przerwał mu:
— A żebyś wiedział! Nawet to, o czym mówisz z dreszczem wstrętu... Trzeba tylko umieć patrzeć na zjawiska, wypadki i ludzi, patrzeć poprzez szkła wielkiej miłości, która mimo wszystko, tli się w każdym sercu.
Sprogis roześmiał się pogardliwie.
— Ernest Lejtan na modłę swego patra-pastora w pospolitym „bumsie“ wygłasza kazanie! Zaiste bardzo to po chrześcijańsku! — syknął wciągając spory łyk szampana.
Młody student zasępił się i nagle spoważniał. Potrząsając głową mówił przyciszonym głosem jak gdyby w obawie, że go podsłuchują: