Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i ramiona. Stały przed nimi nakrycia do herbaty, której jednak nie piły, ostrym i czujnym wzrokiem wodząc po zebranych i jak gdyby czyhając na kogoś. Jedna z nich spostrzegła dwu nowych, wyraźnie oszołomionych otoczeniem młodzieńców. Wstała i zbliżyła się do stolika malarzy. Przeszła obok nich, otarłszy się prawie o ramię Sprogisa i obrzucając obu przyjaciół porozumiewawczym spojrzeniem spod ciężkich powiek, mocno przyciemnionych granatowym ołówkiem.
Nie znając panujących tu obyczajów, zmieszani jeszcze bardziej, unikali wyzywającego spojrzenia damy, która szła, kołysząc biodrami i odsłaniając nagi, ubielony kark. Wkrótce powróciła i zatrzymała się przed stolikiem. Pochylając się ku Sprogisowi tak, że mógł widzieć bujne jej kształty w całej okazałości, zapytała:
— Chłopczyki się nudzą? Czy mogę się przysiąść i towarzyszyć w zabawie?...
Zaskoczeni patrzyli na siebie bezradnie. Wreszcie Sprogis uratował sytuację, mruknąwszy:
— Dziękujemy... Czekamy właśnie na przybycie kolegów...
Znała się na podobnych wykrętach, więc prychnęła, jak kotka i, odeszła z pogardliwym grymasem na uszminkowanej twarzy.
Malarze milczeli nie wiedząc, co z sobą począć. Kelner raczył wreszcie zbliżyć się do nich i podać im kartę. Wybrali sobie najtańsze dania i zamówili butelkę piwa. Kelner spojrzał na nich lekceważąco i z iście lokajską bezczelnością mruknął:
— Natychmiast służę hrabiom...