Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się sączyć po nerwach i mięśniach, aż rozbiegł się po skórze tysiącami zimnych, ostrych wężyków.
— Dlaczego panowie się rozstali? — rzucił dodatkowe pytanie sędzia.
Lejtan spuścił głowę i milczał. Jakiś głos ostrzegawczy podszepnął mu, aby się namyślił nad tą nader ważną odpowiedzią, od której zależeć miało to, co się czaiło w niedalekiej już przyszłości.
Nieśmiałym ruchem podniósł głowę i nie patrząc na sędziego szepnął:
— Poróżniliśmy się ze Sprogisem...
— To się zdarza! — kiwając głową mruknął sędzia. — Nie śmiem pytać o przyczyny niezgody, bo to sprawa prywatna... Więc powracam do sprawy! Sprogis nie zjawił się dziś u mnie i — nie zjawi się, panie Lejtan... Pański przyjaciel wyjechał dziś do Paryża...
Lejtan zerwał się gwałtownie czując jednocześnie, że ziemia usunęła mu się spod nóg i że runął w przepaść.
— Wiliums wyjechał... wyjechał?... — szeptał drżącymi ustami.
— Dlaczego zdziwiło to pana i tak bardzo wzruszyło? — ożywiając się raptownie zapytał Stawrowski. — Czyżby pan nie wiedział, że Sprogis wybiera się za granicę?
Lejtan zupełnie wyczerpany osunął się na krzesło.
— Miał wyjechać dopiero jutro... — wybełkotał.
— Coś musiało zmienić jego postanowienie — jak gdyby starając się go uspokoić zauważył sędzia. — Zwykła rzecz... nie widzę w tym nic dziwnego...