Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

otwarciu i nikt też nie spotkał go na wystawie. Ernest pojechał do mieszkania pani von Meck, gdzie służąca poinformowała go, iż malarz wyszedł na miasto przed południem. Powróciwszy do domu Lejtan dowiedział się, że Sprogis czekał na niego parę godzin i dopiero co opuścił jego pokój.
— Przecież Wiliums wiedział, że będę na wystawie? — zdumiewał się Lejtan. — Może pozostawał mi list na biurku?
Szukał, lecz nic nie znalazł. Wydało mu się jednak, że spostrzega pewien nieład w pokoju. Niedomknięta szuflada komody, krzywo postawione na cyprysowej szkatułce lusterko i kilka książek, przełożonych na inne miejsce, nie uszły uwagi Ernesta. Nie zastanawiał się jednak nad tym, bo chciał koniecznie czym prędzej odnaleźć przyjaciela i wiedział, że musi się z nim zobaczyć. Wybiegł więc z domu i wsiadł do tramwaju. Tym razem zastał Sprogisa w pracowni.
Wiliums spotkał go podejrzliwym spojrzeniem, w którym Lejtan wyczuł to, z czym przedtem przyjaciel jego nie zdradził się nigdy. Był to strach, zupełnie wyraźny — tchórzliwy, nie dający się ukryć strach.
— Po co przychodzisz? — spytał Sprogis, spuszczając oczy.
Pytanie to zadał urwanym i zmieszanym głosem. Ernest rzucił się do przyjaciela i objął go z wybuchem radości.
— Jak możesz mnie o to pytać! — zawołał. — Musiałem ci przecież powinszować sukcesu i wyrazić ci mój zachwyt dla tak potężnego dzieła! Zdawało mi się, że oszaleję, bo otoczyły mnie