Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Książę zatopił swe źrenice w oczach młodego przyjaciela i z bladym uśmiechem na twarzy w milczeniu skinął głową.
Ernest potrzebował samotności, lecz nie miał sił, by wyjść z sali. Pod pozorem, że chce poszukać Sprogisa i porozmawiać z nim, pożegnał przyjaciół.
Przeszedł do galerii i stał długo przed obrazem Panina, który wydał mu się teraz bluźnierstwem, bezczelnym szyderstwem nad ludzką udręką i niedolą, naigrawaniem się nad potężnym dziełem Sprogisa. Książę jednym kapryśnym promieniem słonecznym zbagatelizował tragiczną rzeczywistość. Chwilą jedną i przypadkową grą światła z odwiecznego przekleństwa pracy uczynił nic nieznaczący epizod!
Powróciwszy do czarnego oracza, Lejtan zadrżał. Ujrzał bowiem, że koń piersią i pochylonym łbem już wpierał się niemal w czerwoną tarczę, uginając ją coraz bardziej. Jeszcze chwila, a runie na ziemię, gdzie połyskujący krwawo lemiesz pogrąży się w piersi słońca.
— Oszalałem... — pomyślał student i z trudem otrząsnął się z ogarniających go wrażeń.
Spostrzegł założoną za ramę białą kartę.
Głosiła o nabyciu obrazu przez jednego z wielkich książąt.
Ucieszyło to Lejtana i uspokoiło, więc szybkim krokiem szedł przez sale wystawowe, szukając Sprogisa i pobieżnie przyglądając się porozwieszanym na ścianach płótnom.
Nigdzie jednak nie znalazł przyjaciela. W biurze powiedziano mu, że Sprogisa nie widziano na