Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i niepogodę dotarła do domu Bożego, gdzie ją ugłaskało gorące, miłościwe słońce.
Szare, nędzne liszki i bezkształtne nikłe mrówki, sunące z daleka, poprzez rozszalałą ulewę, chlupot błota i szamotanie wiatru, nagle, w sposób niemal cudowny, stawały się tłumem ludzi malowniczo kolorowych, rozradowanych i roześmianych, jak gdyby za chwilę miał się tu rozlec okrzyk pijanego triumfu — evoe!
— Bajeczne... bajeczne! — szepnął Stunkowski, wpatrzony w obraz Panina.
Lejtan milczał, osłupiały i zdrętwiały. Czuł straszliwy chłód w piersi, jakieś złe, straszne przeczucia dręczyć go poczęły. Schwycił dłoń rzeźbiarza i ścisnął ją mocno, jak gdyby szukał w tym spokojnym człowieku ratunku dla siebie, lub sam chciał bronić kogoś przed niejasnym niebezpieczeństwem. Uprzytomnił sobie wyraźnie ukryte znaczenie obrazu Panina. Odpowiadał nim na wyzwanie Sprogisa. Odbywał się niewidoczny dla niewtajemniczonych — niemy, okrutny pojedynek, w którym jeden z walczących musiał ulec drugiemu na zawsze.
Sprogis w swym obrazie posłał na podbój słońca olbrzymiego oracza z jego potwornie olbrzymim koniem, a mieli oni przeorać je i ciałem jego użyźnić, ożywić jałowy, ich potem nasiąkły ugor.
Panin jednym promieniem tego, zdawało się stratowanego już i zmiażdżonego słońca zwalczył siły przyrody, z beznadziejnego mroku, z udręki ciężkiej drogi wyprowadzając ludzi na rozsłoneczniony pagórek i przeistaczając ich w barwne, radosne kwiaty, w skrzące się kamienie drogocenne.