Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie mogę sobie wyobrazić! Sprogis powinien otrzymać pierwszą nagrodę!
— Poszukajmy obrazu księcia... — szepnął Ernest z drżeniem w głosie.
Znaleźli go o dwie sale dalej, gdzie umieszczono go w małej galeryjce, oświetlonej od góry i z boków. Tłoczno tu było. Rozlegały się okrzyki zdumienia, słowa zachwytu i uwielbienia.
Lejtan i Stunkowski z trudem przecisnęli się przez tłum i stanęli przed czerwonym, aksamitnym sznurem, przeciągniętym pomiędzy dwoma słupkami.
Po raz drugi skamienieli, ogarnięci obezwładniającym ich wzruszeniem.
Obraz Panina nie był duży, lecz, ujęty w niezwykle grubą ramę i umiejętnie powieszony, uderzał głębią perspektywy.
Ujrzeli szaro-ołowiane tło — kontury ziemi, niebo i chmury na nim wszystko się zmieszało, stopiło się razem w smugach siekącej ulewy i zwichrzyło pod smaganiem wichru. Poprzez męty strug deszczowych, mglistych płacht i poszarpanych na strzępy obłoków, zrzuconych na ziemię, majaczyły rozkołysane, rozdygotane korony drzew, połyskiwały stalowym, nikłym blaskiem szerokie rozlewiska i pełne wody koleje rozmiękłej, grząskiej drogi. Posieczony i pokotem położony w falistym rozmiotaniu zagon pszenicy żółto-rdzawą plamą wsiąkał w szarzyznę dali.
Niby szeregi mrówek szarych, bezkształtnych lub koczujące zbiorowisko czołgającego się robactwa, widniały tłumy bezbarwnych, skulonych, do samej ziemi przybitych ludzi. Ciągnęły zboczem błotni-