Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na płomiennym niebie, w jednym jego miejscu, zawisła nieduża, wydłużona chmura. Od niej ciągnęły się, niby ruchome macki, — smugi i plamki, coraz wyraźniejsze i większe, aż tuż nad bezładnie skotłowanym gąszczem krzaków stawały się krukami, lecącymi przed chmurą, co była zbiorowiskiem czarnego ptactwa, z noclegu dążącego na dalekie żerowisko.
Koń zapewne pracował hen — przed świtem, bo gonił już resztkami sił. Zdawało się, że dobiega chrapliwy, urywany oddech jego i ciężki, nierytmiczny tupot potykających się ze znużenia kopyt. Dla widza stawało się zrozumiałym, że ogromne, silne zwierzę przystanie lada chwila, wyczerpawszy cały zasób sił, albo też runie na ziemię, by już nigdy nie powstać. Spocone boki czarnego oracza i szeroki zad koński niemal zupełnie zasłaniały sobą słońce. Tylko wąski, płomienny skrawek pozostawał z jego szkarłatnej tarczy, przebłyskującej poprzez sunącą nad ziemią mgłę.
Koń i oracz szli jednak naprzód, parli pod górę, a w tym ruchu zawierała się groźba, że oto dojdą wreszcie do słońca, stratują je, przetną ostrzem lemiesza i wtłoczą w kreślącą się za nimi głęboką bruzdę.
— Mój Boże!... — jęknął Lejtan, zrozumiawszy ukrytą myśl Sprogisa.
Już wiedział, że milczący, surowy przyjaciel obrazem swoim odpowiadał Paninowi, jako człowiekowi, artyście i piewcy słońca.
— Cóż to za żywiołowy talent! — zamruczał po pewnym czasie rzeźbiarz. — Nic wspanialszego