Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słuchał jej uważnie, a coś, co było dlań przedtem niejasnym, stawało się coraz bardziej zrozumiałym i niezwykle prostym. Skinął głową wesoło i rzekł:
— To prawda, że nic mi się łatwo nie daje... ale za to co się da — to już moje!
Nie mówili już o tym więcej, chociaż Lejtan długo jeszcze nie mógł wyjść z podziwu, w jaki to sposób — niepiśmienny, dziki cygan — dziad Zary — wypowiedział te same myśli, jakie cisnął w oczy Paninowi znakomity pisarz i niepośledni myśliciel — Wiktor Mujżel.
Przeszli na oszkloną werandę, gdzie podano herbatę. Zgromadził się cały chór. Opowiadano sobie o wypadkach, zdarzających się w kabaretach, i o jakichś nowych gościach, odwiedzających zamiejską restaurację „Samarkand“. Szeptem powtórzono Lejtanowi poufną wiadomość, że policja śledzi uważnie nieznanych na bruku petersburskim panów, rzucających na zabawę i pijatykę bajeczne sumy.
Lejtan nie słuchał, zatopiony w myślach. Nagle stanął mu przed oczyma surowy, jakiś bezbarwny Sprogis o zaciśniętych szczękach i ostrym, badawczym spojrzeniu, a tuż przy nim — wysmukły, niby utkany z łagodnych promieni słońca, zawsze dobrotliwy i piękny książę Roman ze złotymi iskierkami w głębokich, szafirowych oczach.
Któryż z nich jest dobry, a który — zły?...
Wiliumsa znał przecież od dzieciństwa. Wiedział, że jest to człowiek twardy, uparty, pełen poczucia swych sił; każde słowo i każdy czyn jego wydawał się jak gdyby wykutym z kamienia, lecz