Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oplótłszy Sprogisa gorącymi ramionami, tuliła go do siebie, jak gdyby stopić się z nim chciała w jeden żywy, płonący zwał mięśni, ożywionych burzliwym pędem krwi i rozżarzonych ogniem wewnętrznym.
— Ach, ty... ty... mój!... — szeptała suchymi wargami, dygocąc cała i płonąc.
Umilkła nagle, a przerażenie straszliwe wróciło jej przytomność i siły.
Sprogis na chwilę oderwał się od niej i uniósł głowę, aby zaczerpnąć świeżego powietrza do zaciśniętych w spazmie płuc. Pani Zenaida ujrzała wtedy oczy jego — nieprzytomne, groźne, — i wykrzywioną skurczem twarz.
Przerażona jęła bić go pięściami w piersi, drapać mu policzki i wyrywać włosy, lecz on, rzężąc i mrucząc bezładnie, szarpał na niej szlafrok i koszulę, a gdy błysnęły w półmroku jej wysmukłe uda, niczym już nie okryte, drażniące żarem i nieuchwytną wonią, wyprężył się cały, niby zwierz drapieżny w ostatnim skoku, i wpił się sztywnymi palcami w białą szyję rozpaczliwie broniącej się kobiety.
Wydało mu się, że dosiągł już i ma w swej mocy znienawidzonego, zwyciężonego wroga.
Kto nim był?
Książę Roman Panin?
Tajemniczy, zielonooki „Sfinks“?
Czy też może lokaj, idący korytarzem pałacu w chwili, gdy Sprogis wpatrywał się w swoje obrazy, z pogardliwą obojętnością zawieszone w ciemnym kącie, jak gdyby jakieś oleodruki na ścianach podrzędnego zajazdu?