Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

biej, z ciemni najdalszego kąta, jednym zaledwie błyskiem ogniska zdradzone wyzierało upiorne, rozchichotane, pogardliwe oblicze jakiegoś ducha, który, zdawało się, panował tu niepodzielnie i wszechwładnie.
Gdy wzrok odrywał się od obrazu, napotykał natychmiast pośrodku mieszkania malarzy dziwaczny mebel, przypominający długą i wysoką ladę, a przy niej — dwa białe zydle. W odległości pół metra od każdej z przeciwległych ścian stały dwa drewniane leżaki. Pomiędzy oknami tkwiły stalugi, a tuż, wprost na podłodze, poniewierały się stare pudła z farbami, podramki, gliniany dzbanek z pędzlami, kawałki zagruntowanego płótna, zwój brystolu, jakieś blaszanki, pogryzione ołówki, kawałki węgła, szpatle i inny sprzęt malarski.
Na ladzie, okrytej gazetami, sapał „primus“, a z postawionego na nim rondla dobywała się para i natychmiast opadała, ścięta chłodem, panującym w izbie.
Gdyby nie syk palącej się nafty w maszynce, nic nie mąciłoby ciszy tego ohydnego legowiska.
Z leżaków aż do desek brudnej podłogi zwisały rogi sienników z brunatnego, konopnego samodziału i szare, wyświechtane koce.
Szyby, zasnute grubą powłoką oszronionego lodu, sączyły mętne, żółtawe światło, z trudem przedzierające się przez stłoczone kłęby mgły za oknami. Chłód i szary zmrok panowały w ubogiej przestronnej izbie. Zdawało się, że ludzie od dawna porzucili ją uciekając przed czymś strasznym lub tragicznym, mającym tu swe siedlisko.