Przejdź do zawartości

Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Posłyszał to przechodzący w pobliżu książę i zwracając się do Hindusa szepnął do niego z czarującym, zupełnie kobiecym, jakimś przymilnym i tajemniczym uśmiechem:
— Podaruj mi tę zabawkę, Sintu!... Podaruj, małe, płomiennookie dziecię Gangesu!
Hindus zmrużył zagadkowe oczy, niby czarną wypełnione smołą, i odparł:
— Po to właśnie przyniosłem to cacko! Chciałem ci je oddać przy rozstaniu... Ale nie obawiaj się — nikt nie otworzy tego flakonu!
— Dziękuję! — zawołał Panin i patrząc radośnie na Lejtana, dodał: — Weź sobie to cudo — dar przyjaciela można wszak oddać przyjacielowi?!... Jesteś miniaturzystą, Erneście, to ci się przyda, jako wzór sztuki hinduskiej... zresztą, jak na mój gust, nadmiernie ekspresyjnej.
Ujął obydwu gości pod ramię i skierował się z nimi do sali.
Sprogis usiadł na parapecie okna, aby się trochę ochłodzić. Zmagały się w nim dwa świeżo przeżyte wrażenia. Zdawało mu się na razie, że przeważa oburzenie z powodu zuchwałej, niemal bluźnierczej mowy pisarza. Przypomniał sobie, jak Mujżel walił włochatą pięścią w stół, a twardymi, prostackimi słowami bił w promienne ideały księcia. Bił z całą śmiałością i brutalnością, jak gdyby zwalczał coś zwykłego, spotykanego na każdym kroku, nie korząc się bynajmniej przed wielkością i szlachetnością myśli Panina. Sprogis czuł urazę i wrogość do zuchwałego pisarza z ludu... Po chwili jednak coś innego odezwało się w nim, na razie