Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do obserwowania siebie i innych nie miał sił uśpić nieustępliwych, drażniących myśli. Utajony w nim głos szydził z niego lub nalegał z zimnym uporem. Ponownie burzyło się wszystko w głowie i sercu malarza, gdy uprzytomniał sobie, że znajduje się w domu zwycięzcy, który sam przecież scharakteryzował siebie jako najeźdźcę. Wszakże to on — ten wiotki, o rysach niewinnej dziewicy młodzieniec, wychuchany i wypieszczony we wspaniałym pałacu, rozgrzany i rozpromieniony nieznanym ubogiemu Łotyszowi gorącym słońcem, ukojony na całe życie cichym pluskiem ciepłych fal i łagodnym powiewem bryz południowych mórz, wszakże to on bez wysiłku powalił go i spoglądał na leżącego bezbrzeżnie łagodnymi oczami, w których na całe życie skupił szafir oceanu i migotliwe iskierki słonecznej poświaty, igrające na jego rozedrganej powierzchni.
Kreśląc ten obraz triumfu Panina nad sobą Sprogis marszczył czoło. Nie mógł się opędzić natrętnej myśli, czy łagodny wzrok zwycięzcy był istotną, wrodzoną dobrocią, chociażby dobrocią człowieka z pochodzenia i wychowania swego pozbawionego zdolności do złych, zoologicznych odruchów, czy też niewzruszoną pewnością swej niedoścignionej przewagi, tej miłościwej, królewskiej dobroci pomazańca bożego, półboga, istoty z innej strefy myślowej i emocjonalnej? Wydało mu się to bardziej poniżającym, stokrotnie straszniejszym dla niego — zwalczonego, niż nawet wściekły gniew i dziki triumf zwycięskiego współzawodnika.
Korzystał z gościny Panina, oddychał powie-