Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cję, podsycaną świadomością pogwałcenia instynktu moralnego.
Stojący obok brodaty docent, przecierając ciemne okulary, rzucił szyderczo basowym głosem:
— Są to rozumowania zgniłego Zachodu! Nie ma absolutnej etyki... Istnieje natomiast etyka posiadaczy i całkiem inna — wyzyskiwanych i ujarzmionych, etyka zwycięzców i zwyciężonych, etyka ludzi sytych i zadowolonych a zupełnie znów odrębna — głodnych i zrozpaczonych! To co zachodni człowiek nazwie zbrodniczością klasy, ja nazywam — jej moralnością, wykwitem warunków społeczno-polityczno-ekonomicznych!
Sprogis i Lejtan przeszli dalej i dopiero w gabinecie starego Panina spotkali solenizanta.
Roman Panin rzucił się ku nim z wyciągniętymi ramionami wołając radośnie:
— Przyszedłeś przecież, drogi Wiliumsie, cieszę się, że widzę ciebie, czarnooki Erneście! Obawiałem się, że Sprogis zaczął już malować swój obraz i — nie przyjdzie...
Pochylając głowę niżej, dodał:
— Jesteście dla mnie najdroższymi i najmilszymi gośćmi! Pragnąłbym, abyście się czuli w tym domu, jak we własnym! Znajdziecie tu parę rzeczy godnych obejrzenia... szczególnie rzeźby... Rodin, Antokolski... Torwaldsen... Rustici, Tribolo, Pietro Tenerani...
Wchodzili nowi goście, więc Panin pośpieszył na ich powitanie.
Sprogis mrugnął na Lejtana.
— Daj pudełko! — szepnął.