Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Strychuj[1] żagle! Zapalić sygnały! Westa[2] na wodę! Pełny bieg!
— Płyniemy, jak się należy! — wrzasnął kapitan.
— I ja... płynę... — jęknął Grek.
— Pan odbędzie przyjemną podróż w miłem towarzystwie — uspokoił go Pitt. — Ludzie pana powiadomią jutro firmę „Pireus“, że pan postanowił osobiście doprowadzić ładunek do miejsca przeznaczenia. Zabierze to panu jakieś dziesięć dni... Poprostu — sielankowa wycieczka!
Grek błyskał na sztormana złemi oczami, lecz milczał. Kapitan zataczał się ze śmiechu i pił szklankę po szklance whisky.
O czwartej zrana wypadła waruga Pitta. Gdy stanął na mostku, zjawił się przy nim Nilsen.
— Sam będę uczył was, mister Siwir! — rzekł.
— Doskonale! — rzekł Pitt. — Dziękuję, bo dobra to będzie szkoła dla mnie. — Ale chciałem powiedzieć kapitanowi, że to, co zrobiłem, nie jest zupełnie... po dżentelmeńsku. Chciałem tylko pokazać wam, co mogę i co umiem. Nie chcę więcej robić tranzakcyj z towarami, do których nie warto dopuszczać urzędników celnych!
— No, no! — rzekł pojednawczym głosem Nilsen. — Jakoś tam będzie!
— Więcej tego nie będzie nigdy, mój kapitanie! — zawołał Pitt. — Nie chcę tego ani dla siebie, ani dla was, ani dla „Witezia“.

— Cóż ja wtedy będę robił? — zamruczał kapitan i groźnie podniósł głowę. — Pszenicę woził luzem, holował krypy w portach?

  1. Spuszczaj żagle.
  2. Komenda ruchu.