Przejdź do zawartości

Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Najpierw poznasz pan załogę statku, a później pojedziesz z bosmanem na brzeg... po śniadaniu, — poprawił go kapitan.
— Słucham, kapitanie! — odparł Pitt. — Jestem już gotów.
Gdy się znaleźli na pokładzie, zastali całą załogę w komplecie.
Składała się zaledwie z ośmiu żeglarzy, lecz Pittowi wydało się, że ogromny tłum zapełnił dek „Witezia“, który był stanowczo za ciasny i za mały dla takich olbrzymów.
Pitt gwizdnął cicho i szepnął do Nilsena:
— Ależ wynaleźliście, kapitanie, wielkoludów!
Marynarz zaśmiał się i zaczął zaznajamiać Pitta z ludźmi załogi.
— Michał Ryba-bosman i steward w jednej osobie; dłonie ma żelazne i takąż głowę, ale zna służbę, okręt i morze. Mikołaj Skalny-mechanik i drugi bosman, lubi morze, a lubiłby je jeszcze bardziej, gdyby było z whisky lub chociażby z dżynu. Majtkowie, z których każdy może stanąć do pracy, jako palacz-mechanik lub bosman; nazywają się Udo Ikonen, Alen Hadejnen, Otto Lowe. Ci dwaj — Christiansen i Mito — są palaczami i mechanikami; wreszcie nasz kuk-„mandaryn“ Tun-Lee, wielki mistrz, umiejący z konopnej liny przyrządzić makarony włoskie, a z żagla — kotlety. Oto już i cała kajut-kompanja „Witezia!“ Ten zaś dżentelman, moi chłopcy, od wczoraj stał się sztormanem. Nosi nazwisko Pitt Hardful, ja zaś wolę nazywać go „Mister Siwir.“
Nowy sztorman zaczął ściskać dłonie nowych towarzyszy.