Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niedźwiedziowi, który przy pierwszych łagodnych podmuchach wiosny opuścił swój barłóg w lesie i zwęszył nadciągające ławice pędzonych rozrodczym instynktem ryb. Władca lasu wchodził do zimnej wody, głośno i gniewnie parskając, potężną łapą ogłuszał ryby i wyrzucał je na brzeg. Nieraz całe stosy nieruchomych jesiotrów i nelm nagromadzał kosmaty rybak, poczem wychodził z wody, otrząsł się i przystępował do uczty. Niedźwiedź był wielkim smakoszem, więc zjadał tylko głowy wspaniałych ryb, resztę pozostawiając dla drapieżnego ptactwa i drobniejszych zwierząt, wyczerpanych głodem — straszliwym i nielitościwym towarzyszem długiej, beznadziejnej polarnej nocy, gdy Biały Duch, władca pól lodowych, zieje zimnym oddechem śmierci.
Inni też wrogowie ścigali ryby, stłoczone przy ujściach rzek i potoków. Przypływały od północy białe niedźwiedzie i szerzyły zniszczenie. Co chwila z głośnem parsknięciem wynurzała się okrągła wąsata głowa foki lub uzbrojonego w straszliwe kły morsa.
Wszystko to czyhało na życie ryb, ścigało je i dziesiątkowało, lecz napływały coraz nowe, coraz liczniejsze ich ławice.
Marynarze „Witezia“ nie mogli zarzucić sieci, bo ciężarem swoim ryby przerwałyby ją. Zaczęto więc używać harpunów i wbijać je w największe ryby. Zdobycz rozrąbywano na kawałki i solono w beczkach, zakopywanych do wiecznie zamarzniętej ziemi, w której ryby mogły się przechowywać lata całe, nie podlegając zepsuciu. Nieraz marynarze przez długie godziny walczyli z ogromnemi, długiemi na cztery metry jesiotrami, aż udawało się podciągnąć je za sznury od harpunów i zabić uderzeniem siekiery.
Nie próżnowali też myśliwi.