Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy Elza wyszła na jego spotkanie i stanęła zdumiona przed tak świetnem gronem gości, Eryk rzekł kilka słów do swoich przyjaciół, a później zbliżył się do młodej macochy i złożył na jej ręku pocałunek.
Zmięszana kobieta nie wiedziała, co ma z sobą począć, lecz ochłonęła prędko i zwyczajem rybackim ujęła głowę Eryka w dłonie i mocno ścisnęła.
Było tyle prostoty i wdzięku w tym ruchu, że z tłumu przyjezdnych rozległy się oklaski i pełne zachwytu uwagi.
Nagle Eryk, jeszcze raz pocałowawszy Elzę w rękę, zdjął kapelusz.
Złote włosy rozsypały się dokoła twarzy, błysnęły wesołością oczy i Eryk, wyciągnąwszy dłoń, zadeklamował, pół-śpiewając dźwięcznym, brzmiącym, jak srebrny dzwon, głosem:
— O, piękna pani! Jesteśmy rozbitkami z morza... Siwe fale przygnały nas do tych gościnnych skał. Dokucza nam nieznośny głód i pierś wysycha nam z pragnienia!...
Ostatnie słowo zaśpiewał na tak wysokiej nucie, że tłum zaczął znowu klaskać, a ktoś zauważył:
— W teatrze publiczność oszalałaby, gdyby usłyszała, mistrzu, tę nutę przedziwną!
Elza stała, przyciskając ręce do piersi, falującej gwałtownie.
Sen stawał się jawą, marzenie przeistaczało się w żywe kształty.
Oto był przed nią Eryk-wiking, bo skąd ten człowiek z miasta mógł znać zapomniane słowa sagi, które przechowała w swej pamięci stara, siwa, niby sowa północna, Edda-prababka?