Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
„Legli rycerze w hełmach skrzydlatych, w zbroicach żelaznych,
„Do bitwy gotowi, bo błyszczą ich miecze i groty oszczepów,
„Bo szczęk nie umilkł puklerzy z miedzi łyskliwej
„I okrzyk gardzieli chełpliwych, urągających Torowi — władcy piorunów nie umilkł.“

Od tego czasu nie mogła Elza inaczej wyobrazić sobie Eryka Tornwalsena.
Widziała go złotowłosym młodzieńcem, srebrzystą łuską pancerza okrytym, przepasanym ciężkim mieczem, a dzierżącym słodkośpiewną lutnię w ręku. Widziała, jak milkły przy dźwiękach Erykowej lutni wichry, jak pokorniały fale i lizały jego stopy, jak rozsuwały swoje zwoje mgliste płachty czarnych chmur i jak jasne słońce uśmiechało się do niego, zaglądało mu w oczy, skrzyło się na srebrnych orlich skrzydłach hełmu i na błyskotliwym pancerzu.
Stawał się wtedy podobny do aniołów, jakich widziała na obrazkach i o jakich rozpowiadał w szkole pastor, uczony człowiek, który bywał nawet w Ziemi Świętej.
I nagle przybył Eryk prawdziwy, nie z sagi, lecz Eryk Tornwalsen. Przybył dużym, białym statkiem, w towarzystwie pięknych kobiet i bogatych mężczyzn, odbywających wycieczkę po fiordach.
Całe towarzystwo odprowadziło Eryka do ojczystego domu. Był otoczony uwielbieniem, miłością i zachwytem, jak królewicz, o którym śpiewali skaldowie, jak sławny wiking. Prawda, że nie miał na sobie połyskującej zbroi, hełmu i miecza, bo był w białem ubraniu i białym miękkim kapeluszu, rzucającym cień na modre oczy i natchnioną twarz.