Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak myśląc, szedł ze zmarszczonem czołem przez port; rozglądał się jednak bardzo uważnie.
Przed długim, brudnym budynkiem urzędu emigracyjnego ujrzał tłum. Ludzie wymachiwali rękami, krzyczeli i odgrażali się w różnych językach, kobiety zawodziły, dzieci płakały. Sztorman zbliżył się i słuchał, usiłując zrozumieć przyczynę niepokoju i oburzenia.
Wkrótce dowiedział się o wszystkiem.
Byli to emigranci, uciekający z rosyjskiego Murmanu, gdzie pracowali przy budowie kolei, dróg szosowych i w porcie Aleksandrowsk.
Rosjanie, Włosi, Francuzi, Czesi i Niemcy piechotą dobrnęli do Wardö, gdzie mieli nadzieję znaleźć statek, odchodzący do portu niemieckiego czy francuskiego, skąd mogliby dotrzeć do ojczyzny, lub ukryć się przed bolszewikami. Czekali na tę sposobność już dwa tygodnie i nareszcie mieli odpłynąć dużym angielskim parowcem, gdy nagle został wynajęty przez handlowe towarzystwo, które pchnęło go ku brzegom wysp Szpitzbergen.
Na uboczu, zdala od rozwścieczonego i zrozpaczonego tłumu, stała grupa, złożona z pięciu ludzi. Mówili cichemi głosami, czasami nawet się śmiali i żartowali. Mowy ich Pitt Hardful nie rozumiał. Jednak podszedł do nich i na chybił-trafił zapytał po niemiecku, czy są emigrantami i co zamierzają robić.
Jeden ze stojących — wysoki, chudy człowiek o filuternym wyrazie twarzy odpowiedział natychmiast:
— Ha, co będziemy robili? Djabli wzięli powrót do domu, bo te trzy tygodnie zjadły wszystkie nasze oszczędności. Wszędzie tu dokoła ryba, a za każdą, nawet za najmniejszego kiełbia płać i płać! No i wydoiliśmy nasze kieszenie do dna!