Przejdź do zawartości

Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sztorman nie mógł porzucić sztorwału miotającego się statku i był zmuszony pozostawać nieczynnym świadkiem walki.
Wkrótce zobaczył Nilsena, który z trudem stanął na nogi i podniósł z pokładu duży bezkształtny przedmiot. Stanąwszy przy burcie, zrzucił go do morza i, przeszedłszy dek, chwiejnym krokiem zaczął podnosić się na mostek.
Pittowi cała krew odbiegła do serca, włosy się zjeżyły i szczękały zęby. Straszna bowiem była milcząca, ponura walka dwuch ludzi na śliskim pokładzie statku, zalewanego i miotanego przez rozhukane, wściekłe morze.
Olaf Nilsen stanął przy busoli i znieruchomiał. Nie oglądał się na sztormana i nic do niego nie mówił.
Tylko wtedy, gdy kapitan wybił sygnały nowej zmiany i Pitt, przerażony zdarzeniem i znużony uporczywą walką z morzem, położył się w swej kajucie, Norweg wszedł do niego.
— Widzieliście? — mruknął.
Pitt w milczeniu kiwnął głową i uczynił ręką ruch rozpaczy.
— To ich wszystkich czeka, jeżeli tak długo potrwa! — szepnął kapitan. — Albo ja, albo oni...
Nilsen więcej się nie odzywał, więc Pitt po chwili zapytał:
— Co zrobimy teraz? Musimy raport złożyć o tym Japończyku... Jak będziemy tłumaczyli wypadek?...
— Poco? — wzruszył ramionami kapitan. — Nikt nie wie, że on był na szonerze. Nie robiłem z nikim kontraktu akordowego... Zresztą, nie wiem nawet, jak się nazywał. Mito — to przybrane nazwisko. Przybiegł przed trzema laty na pokład „Witezia“, gdy szo-