Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Biegnij po sztormana! — rzekł Nilsen do stojącego przy sterze Christiansena.
Gdy Pitt zjawił się na mostku, Nilsen kazał mu stanąć przy sztorwale, a majtka odesłał do czeladni, aby wypoczął.
— Nie mogę nikogo wołać z innej zmiany — objaśnił Pittowi. — Noc będzie ciężka, dla wszystkich wystarczy roboty, bo warugi wyznaczę po dwie godziny. Mamy ciężką ryzę, musimy oszczędzać ludzi...
Minęło pół godziny walki z oceanem, gdy na dziobie szonera zjawiła się postać człowieka. Podszedł do burty i, trzymając się poprzecznie wantów, palił fajkę.
Pitt poznał w owiniętej gumowym płaszczem po staci — Ottona Lowego.
Spojrzał na kapitana. Ten stał przy busoli, nieruchomy, zmieniony w jeden potężny wysiłek woli, kie rującej statkiem.
Z kasztelu wyjrzała okrągła, porośnięta twardą szczeciną głowa Mita. Wyślizgnął się nareszcie cały i długo czaił się za zwojami tałów i uwiązanych do podstawy fok-masztu beczek. Gdy Lowe, wybiwszy popiół z fajki, skierował się do czeladni, Japończyk schwycił go długiemi ramionami i zaczął wlec za sobą.
Lowe wydał cichy krzyk.
Kapitan drgnął i, przechyliwszy się przez płótno parapetu, zajrzał na dół.
Bez namysłu przerzucił nogę przez reląg i zeskoczył na pokład.
Pitt widział, jak zakotłowało się na dziobie i dwa ciała utworzyły jeden zwał, ruchomy, przewalający się od burty do burty.