Strona:F. A. Ossendowski - Zbuntowane i zwyciężone.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niepostrzeżenie opuścił swych gości, którzy teraz wyszli za obręb pałacu.
...Rozpościerały się równemi kwadratami pola, zasiane pszenicą. Kłosy jej były kilkakroć większe od najpiękniejszych okazów zbóż, a kiedy Stenersen spróbował zliczyć ziarna, to mu się to nie udało. Doliczywszy bowiem do 300, rzucił kłos na ziemię i pełnym niecierpliwości głosem zawołał
No, dosyć! Cóż więc będziemy robić? Chodzić i chodzić?! A kiedyż działać?
— Poczekaj! — odpowiedział chemik. — Trzeba jednak wszystko zobaczyć, zrozumieć, jakie jest tu życie, ażeby móc zacząć działać...
Zbliżali się do lasu. Profesor cieszył się, że zaspokoi swoją ciekawość, i że zbada florę polarnych podziemi. Lecz to mu się nie udało.
Już na skraju lasu podszedł do nich ogromny ramis, i, powstawszy jak niedźwiedź, przedniemi łapami wskazał im powrotną drogę.
— Cóż, przyjacielu? — zapytał Karlsen i wyciągnął do potwora rękę.
Ramis ostrożnie ujął tę rękę, potrzymał ją, i obróciwszy dziennikarza twarzą ku pałacowi karła, lekko pchnął go w tą stronę.
— Nie wolno? — pytał dziennikarz, ruchliwą twarzą i całą postacią wyobrażając pytanie.
— Ohe-e! — warknął ramis i zezując na las, błysnął oczyma.
— On kogoś nienawidzi! — zakrzyknął Karlsen.
— A mnie się zdaje, że się kogoś boi... — poprawił towarzysza Stenersen.