Strona:F. A. Ossendowski - Zbuntowane i zwyciężone.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ramisy leżały na białych stołach, blade, wycieńczone. Potężne ich ramiona osłabły, a oczy zakryte były ciężkiemi powiekami. Oddychały zaledwie widocznie.
— One przyjdą do siebie! — uspokoił profesora karzeł. — Dadzą im zaraz ich ulubione potrawy, i one wkrótce będą mogły znowu nas karmić.
Poczem karzeł oprowadzał gości po pałacu i pokazywał im swoje dobra.
Pałac był rzeczywiście wspaniały, wzniesiony wyłącznie z najcenniejszych minerałów; bajeczna ich barwa i blask nabierały cudownych odcieni od sączącego się bez przerwy i jakby zewsząd światła.
Pośrodku pałacu znajdował się obszerny basen z lapis-lazuli, ozdobiony na bokach złotemi grupami walczących z sobą przedpotopowych zwierząt.
— Czy potwory te żyją jeszcze w tutejszych wodach i lasach? — zapytał uczony, pochylając się nad gospodarzem i przykładając do głowy służące do rozmowy tabliczki.
— Nie — natychmiast odpowiedział karzeł. — Wyniszczyliśmy je już dawno. Są jeszcze ptaki i różne robaki. Zobaczycie to wszystko dalej.
Jedna z części wspaniałego pałacu była obszernym ogrodem. Tutaj — to, wśród rozkosznej roślinności, wśród całego morza kwiatów i wysokich traw, przebywały ptaki. Ptaki te były mniejsze od kolibrów. Pstre kamuszki, barwne iskierki przelatywały pomiędzy liściami i kwiatami, uganiając się za muszkami, które, gdyby świecące obłoki, gromadziły się nad krzewami, lub na kształt, wybuchających punkcików mknęły we wszystkich kierunkach. Karzeł