Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pomniejsze oddziały ochotnicze, a cały pochód przykrywała łuńska chorągiew rotmistrza, pana Andrzeja Lisa, który i nad ciurami taborowymi musiał mieć oko.
— To i dobra! — pomyślał pan Andrzej. — Przynajmniej pokuszeniu mieć nie będą moi mołojcy!
I już weselszy podparł się w boki i spokojnie na hufiec swój spoglądał.
Znowu zagrały trąbki i przecięły powietrze jękliwe piszczałki.
Osiem tysięcy ludzi poprawiło się na siodłach i ruszyło.
Chorągiew pana Kalinowskiego natychmiast wyrwała się naprzód i szła w złocistej kurzawie ku górom.
W parę godzin później wojsko wchodziło do ciemnej czeluści wąwozu, prowadzącego ku przełęczy Gizy. Chorągiew po chorągwi zanurzały się w labirynt skał, zwisających nad wąską dolinką, którą biegł potok warkotliwy, o czemś głośno rozpowiadający, niby przerażony, poruszony do głębi, wzburzony.
Chwilami chorągwie znikały sobie z oczu, wchodząc do ciemnego gąszczu smreków i zarośli kosodrzewiny, lub kryjąc się za nagłemi załamaniami doliny, za zwałami kamieni i limb, potrzaskanych przez wichry halne i lawiny, toczące się z wierchów.
Sunęły setnie za setniami, aż do południa nikogo nie spotykając, bo nawet pastuchy z wysoko położonych pastwisk kierdele swoje za nagiemi szczytami ukryli, zaczaiwszy się wśród skał.
Niebo przed południem chmurzyć się zaczęło; białe obłoki ściemniały, a później stłoczyły się w płachtę niemal czarną. Nadleciał od gór zimny, porywczy po-