Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Udławion arkanem byłem, sam więc pozostał Michałko i uległ kupie! — szepnął z westchnieniem rycerz.
Popasali krótko i po posiłku ruszyli dalej, gdy już świtało.
Koło Masłocza usłyszał pan Andrzej szybko zbliżający się tupot trzech koni.
Junak do potyczki się przygotował, niewiasty w gaiku przydrożnym ukrywszy.
Wkrótce ujrzał trzech jeźdźców, mknących w cwał, a, gdy się zbliżyli, krzyknął radośnie.
Poznał bowiem rycerz królewicza Bekę i dwóch młodych cyganów.
Jurko jął wypytywać ich.
Beka opowiedział, że cyganie powrócili szczęśliwie z zamku do taboru, że ranny wachmistrz już oczy otworzył i gorzałki poprosił; że siedzą przy nim nieodstępnie Zaza i stara znachorka.
— Ja zaś — mówił Beka — nie mogłem zostać w taborze, bo, gdy pościg będzie, mnie na spytki wezmą, a, choćbym nic nie powiedział, to i tak ubiją, zamęczą. Pogoń dotąd z zamku nie wyszła, o czem zwiedziawszy się, szukałem waszych śladów i dogoniłem, bo chcę z wami jechać. Taborowi rozkazałem, aby, gdy się gniew grafa uciszy, a ranny krztynę ozdrowieje, ku Beskidom ciągnął, bo teraz nie koczować już nam na Węgrzech! Wszędzie dosięgnie nas ręka możnych Seczenich i ich pobratymców — Estergazich! Musimy uchodzić... Do polskiej ziemi poprowadzi tabor stary Baska...
— W ziemi łęczyckiej, gdzie my rej wodzimy, miejsce bezpieczne znajdziecie! — zawołał rycerz. — Obiecuję wam to, tak mi dopomóż Bóg!