Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tabor pociągnął dalej, pozostawiając junaka w lesie.
Czekał cierpliwie, gdyż wiedział, że przed świtem cyganów do zamku nie wpuszczą, więc miał dużo czasu przed sobą.
Obmyślił raz jeszcze wszystko, krok po kroku, rozważnie i nie śpiesząc się. Później kulbakę podpruł i na terlicę wysypał dużą garść dukatów i kamyków świecących, jak gwiazdy, sztuk kilkanaście.
— Zaś tam! — mruczał, układając wszystko do szmaty i wciskając do torby, wiszącej przy łęku. — Starczy na wszystko! Z tem pół świata chyba objechać można. Hę?!
Uspokoił się zupełnie. Szablę przy świetle miesiąca obejrzał uważnie, pistolety nabił świeżym prochem, pasa podciągnął i zaczął szybko chodzić, bo mróz szczypał potężnie. Wyglądał świtu.
Jednak słońce już stało wysoko, gdy usłyszał dochodzący z drogi szybki bieg konia. Ostrożnie podsunął się ku skrajowi lasu i ujrzał młodego cygana, oglądającego ślady.
Pan Andrzej gwizdnął cicho.
Cygan głowę podniósł i wbiegł do gąszczu.
Nic nie mówiąc, podał rycerzowi kromkę chleba i znakami objaśnił, aby ją przełamał.
W środku znalazł pan Andrzej pismo Basi.
Donosiła, że wieczorem odbędą się niby jej zaręczyny z grafem, lecz, że Jurko wszystko ułożył chytrze, to też przed północą jeszcze wyjdą na drogę od strony rzeki. Panna dodawała otuchy rycerzowi, krzepiła w nim wiarę i prosiła, aby ufał jej, której miłość dla niego — aż do śmiertelnej chwili.
Uradowany junak dał dukata cygankowi i, konie zostawiwszy w lesie, poszedł na zwiady.