Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wiem to! — szepnął rotmistrz. — Na tem trza ich w potrzask wziąć i fortele im pogmatwać! Gdy do taboru po sprawie powrócicie, bez zwłoki sześciu chłopa na koń wsadzicie, aby biegli dalej ku Wiedniowi, a później niech konie ostawią w haszczach, a sami zpowrotem przekładną się do taboru. Wy zaś mówcie ludziom grafa, że was poturbowaliśmy, konie przemocą wzięliśmy i pobiegliśmy szlakiem ku stolicy.
— A wasza miłość jaką drogą podąży? — spytał starzec.
Pan Andrzej udał, że nie słyszał i o innem mówić zaczął, bo już był postanowił, że z niewiastami i Jurkiem szlakiem do Koszyc popędzi, aby ścigających go hajduków zmylić i co najrychlej do lisowczyków dobiec, gdzie niewiasty będą w bezpieczeństwie.
Beka spostrzegł odrazu, że polski rycerz nie ufa im.
Błysnęły gniewem czarne oczy, zęby ścisnął cygan, lecz wnet się pohamował, a chytry uśmiech wykwitnął na pięknej twarzy.
— Dobra! — rzekł. — Stanie się podług woli waszej miłości!
Późnym wieczorem doszły fury cygańskie do zamku Gonösz, skąd już niedaleko było do Esztergomu.
O kilka staj od siedziby grafa Janosza, pan Andrzej, prowadząc trzy luzaki, wjechał w gęsty las i tu się zaczaił, koniom pyski rzemieniem ścisnąwszy, aby nie rżały i nie prychały.
Węglem, ze smołą zmięszanym, napisał na podole koszuli starego cygana-cymbalisty kilka słów do Basi i rzekł:
— A pchnijcie do mnie któregoś tam z waszych z odpowiedzią i nowinami!