Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trzał spokojnie, jak opasły drab toczył się przez dziedziniec, aż się oparł o ścianę zajazdu.
— Hm... — mruknął Drzazga i jął oglądać kulbaki, popręgi, uzdy i strzemiona.


Rozdział II.
W obozie braiłowskim.

Pan Andrzej Lis dotarł wreszcie do Braiłowa. W dworze zasięgnął języka o wojsku. Już wiedział, że chorągwie rozrzucono poza miastem, setniami po dworach i wsiach. W samym Braiłowie pozostawała tylko czarna chorągiew, tuż przy kwaterze hetmana i pułkownika.
Niezwłocznie po przybyciu do miasta pośpieszył tam młody rotmistrz.
Dzierżący straż towarzysz Rembieliński z radością witał pana Andrzeja i mówił:
— A toć to, waszmość, panie rotmistrzu, hora gravissima stawiasz się pod znak.
— Co, wać, masz na myśli? — zapytał junak.
— Deliberują pułkownicy nasi już trzeci pono dzień nad nowemi zaciągami, ich rationes i o tem też, aby wszystko, quod licet, rozsądzić i postanowić.
— Prawisz, waść, jak śliski rzecznik przed trybunałem, bo słowa słyszę, a materiam wyrozumieć nie mogę. Ciemno, jakby w gębę dał. Dalibóg! Gadajże po ludzku, wasze.
Pan Rembieliński chrząknął w kułak i szeptać zaczął:
— Przybył do obozu z ramienia króla jegomości mocno znamienity dostojnik cesarski, graf Althann,